Rozmowa z RAFAŁEM OLBRYCHSKIM
– Co to jest właściwie „Apetyt na czereśnie”?
– To spektakl absolutnie wyjątkowy w naszej polskiej dramaturgii. Jedyny w swoim rodzaju musical kieszonkowy. Napisany przez Agnieszkę Osiecką i Macieja Małeckiego. Totalny hit na deskach scen polskich w latach 60., 70. i 80. A także – o dziwo – w Grecji w latach 90.!
– Musical kieszonkowy?
– Kieszonkowy, ponieważ występuje w nim tylko dwoje aktorów i muzyk. Ale tak jak musical – jest dynamiczny, zabawny, ze świetnymi tekstami piosenek, fantastycznymi dialogami i monologami. Bawi, rozśmiesza, wzrusza i daje do myślenia. Wszystkiego jest po trochu. Jest ponadczasowy. Ma w sobie mnóstwo żywej poezji. Nadal jest to utwór aktualny, niezależnie od tego, że czasy się zmieniły. To spektakl dla wszystkich ludzi, którzy kochają dobre polskie teksty, dobre polskie dialogi. Prapremiera sztuki odbyła się w 1967 roku w foyer Teatru Ateneum i zagrali w niej młodziusieńka Iga Cembrzyńska i także młody Marian Kociniak. Wersja, którą można zobaczyć w internecie, pochodzi z dużo późniejszego okresu i jest to zarejestrowany spektakl Teatru Telewizji. Tam główne role przypadły Krystynie Sienkiewicz i Piotrowi Fronczewskiemu.
– Jak trafił do Grecji?
– Mój ojciec – Daniel Olbrychski – w latach 90. dostał propozycję w Grecji, a dokładnie w Atenach, wyreżyserowania jakiejś małej formy teatralnej. Wybrał sobie… „Apetyt na czereśnie” po grecku. Podobno zapytano w ZAiKS-ie, co z muzyką, bo Grecy przecież mają i kochają ten swój styl. Padła odpowiedź: – Tak jak zwykle możecie robić, co chcecie. Jednak wówczas nie była to już prawda. Ktoś popełnił błąd i włączono greckie piosenki. Spektakl był hitem i dostał wiele nagród. W tym tytuł najlepszego spektaklu sezonu. Ludzie walili drzwiami i oknami. Był grany w otwartym wagonie kolejowym na świeżym powietrzu. I wszystko by było cudownie, gdyby nie to, że informacja o tym spektaklu i o zaistniałych w nim zmianach muzycznych dotarła do kompozytora Macieja Małeckiego. Wyszło zatem z tego na koniec niezłe zamieszanie. Prawo autorskie zaczynało już u nas funkcjonować tak jak w innych miejscach na świecie.
– 9 lutego odbędzie się premiera „Apetytu na czereśnie” w Teatrze IMKA w Warszawie. Pojawisz się na scenie w towarzystwie Marii Niklińskiej, a akompaniować na fortepianie będzie Lena Ledoff. Jak doszło do tego?
– Z Marią Niklińską poznaliśmy się przez jakieś koneksje rodzinne, kiedy ja byłem młodym rockmanem, a ona w ogóle była bardzo młodą dziewczyną. Po latach, w czasach już współczesnych, los sprawił, że przy okazji artystycznego eventu, znów się spotkaliśmy. Maria zagadnęła: – Ja jestem aktorką śpiewającą, ty jesteś aktorem śpiewającym, zróbmy coś wspólnie. Może jakiś dwuosobowy recital? Rozmyślając o tym, zapytałem żonę taty – Krysię Demską-Olbrychską, czy nie ma jakiegoś pomysłu. Ona po chwili zastanowienia rzuciła: – A „Apetyt na czereśnie”? Tam są dwie osoby śpiewające. Maria natomiast ma jakąś swoją wersję. Twierdzi, że to jej mama wymyśliła. Być może, że Jola Fajkowska wpadła na to równolegle. Ja jednak jestem pewien, że to pomysł Krystyny. Zaczęliśmy sprawdzać, czy to się w ogóle da zrobić. Wtedy dowiedziałem się w ZAiKS-ie, że pan Maciej Małecki zarejestrował spektakl jako utwór łączny (z muzyką) i trzeba uzyskać jego zgodę na wystawienie tej sztuki. Zadzwoniłem więc do pana Macieja. Podszedł do mojej propozycji mało entuzjastycznie, ale spotkał się ze mną. Zacząłem roztaczać przed nim swoją wizję, że widziałbym tam kontrabas, jazzową perkusję… – Nie, nie – stwierdził pan Maciej. – To nie wchodzi w rachubę. Wytłumaczył mi jednak, dlaczego. Tę muzykę skomponował pod koniec lat 60. Pisali to razem z Agnieszką Osiecką i od tego czasu spektakl żył swoim życiem, kompletnie niezależnym od Macieja. Ludzie robili swoje aranżacje, wrzucali inne piosenki. W owym czasie pracowało się w ramach tak zwanego Bloku Wschodniego. Agnieszka brała teczkę i jeździła w różne miejsca. Jak dotarła do Rosji, to Okudżawa dopisał kilka fragmentów. Pięknych, ale to już zmieniało przedstawienie. Kiedy docierała do Niemiec, kolejne zmiany czynili tamtejsi artyści. O Grecji już wspominałem. Te pojawiające się treści nie były miłe kompozytorowi. Działo się to przecież poza nim. Maciej miał zatem złe doświadczenia i przyjął mnie szorstko. – Nic poza tym, co napisałem, nie wchodzi w rachubę – oznajmił. – Dwa fortepiany i tyle. W sumie to piękna rzecz, że możemy odtworzyć ten oryginalny pomysł, pomyślałem. To taka mała forma, a te fortepiany… To brzmi bardzo szlachetnie. Może to jest jakieś przeznaczenie, że to mamy tak zrobić. Z czasem Maciej zyskał do mnie więcej zaufania i odwiedzaliśmy go także razem z Marią. Mówił nam, jak widział poszczególne sceny, kiedy je tworzył. To był bardzo rozgadany spektakl, a dzięki błyskotliwej adaptacji pani Anny Seniuk zyskał tempo i stał się dużo bardziej atrakcyjny dla współczesnego odbiorcy. W warstwie muzycznej staramy się być bliscy oryginałowi.
– Czy już go gdzieś wystawialiście?
– Najpierw było nagranie radiowe, gdzie na dwóch fortepianach zagrali Maciej Małecki z Aleksandrem Dębiczem, wybitnym, znanym na świecie pianistą i improwizatorem. Była zatem transmisja na żywo ze Studia im. Lutosławskiego w Polskim Radiu. Potem przyszła pandemia i „Apetyt na czereśnie” nie wyszedł poza studio. Po latach, kiedy już myślałem, że nic z tego nie będzie, spotkałem panią Dorotę Kadulę, która przebywała z mężem na wakacjach nad morzem. Poszliśmy na kawę i rozpoczęliśmy rozmowę. Pani Dorota powiedziała, że są producentami teatralnymi. A ja, że jestem muzykiem.
– Wie pani, miałem taki projekt… I zacząłem opowiadać jej o „Apetycie…”.
– A ja kiedyś pracowałam przy „Apetycie na czereśnie”. Jest mi bliski. Macie już wszystko naszykowane? – zainteresowała się pani Dorota.
– Zrobiliśmy wiele, jednak nie na scenę, ale wykonaliśmy to w Polskim Radiu, no i znamy piosenki.
– A zdążylibyście z tym na wrzesień? (był to początek lata). Myślę, by wystawić to w Domu Sztuki na warszawskim Ursynowie. Tam to kiedyś było grane. Stworzyłaby się zatem taka klamra czasowo-pokoleniowa.
Zaczęliśmy działać. Trochę znajomości osobistych, sznurka, kleju, nożyczek i SMS-ów. Oczywiście żartuję, ale prawda była taka, że czasu było mało, a pracy bardzo dużo. Dorota bardzo nam pomogła. Dała nam Lenę Ledoff, która gra na fortepianie, Tatianę Kwiatkowską, która przygotowała scenografię. To wszystko na wariackich papierach. Nie było zbierania funduszy na spektakl i całej otoczki, jaka zawsze towarzyszy tego typu przedsięwzięciu.
– Tu także reżyserowała Anna Seniuk?
– Nie, pani Anna pracowała z nami przy wersji radiowej.
– Czyj to pomysł, by poprosić panią Anię o współpracę?
– Anna Seniuk była kiedyś żoną Macieja Małeckiego. Mimo rozstania nadal świetnie im się razem pracowało, zatem to Maciej poprosił Annę o pracę reżysersko-adaptacyjną. Natomiast na tym etapie reaktywowania sztuki nie miała już czasu, więc pobłogosławiła naszą pracę. Jej miejsce zajął aktor i reżyser Przemek Dąbrowski, mąż Leny Ledoff, i bardzo nam pomógł. Za co jestem mu bardzo wdzięczny.
– Czy to spektakl bardziej dla kobiet?
– Maria zwróciła uwagę na to, że jak na tamte czasy to tekst bardzo feministyczny. Słychać w nim osobowość Agnieszki. Dziś, tak jak i kiedyś, przebija się w nim silny głos z kobiecej perspektywy. To jest ciągle ciekawe.
– Teraz trochę poplotkujmy o rodzinie. Daniela Olbrychskiego, twego tatę, znają w Polsce wszyscy. Zagrałeś raz z ojcem w filmie „Pan Twardowski”. Chciałbyś powtórzyć wspólną z nim artystyczną przygodę?
– Tak właściwie to występowaliśmy razem, ale oddzielnie. Ja grałem młodego Twardowskiego, a ojciec – tego już starszego. Praktycznie wymieniliśmy się przed kamerą. Tata gra teraz w pięciu spektaklach – naprawdę nie wiem, jak daje radę pogodzić wszystkie plany. Chociażby nauczyć się tylu tekstów na pamięć. Podziwiam go za umiejętność wykonywania tylu rzeczy jednocześnie. Powracając do pytania, może się to wydarzyć przy okazji nowej płyty. Tata wspomniał, że wystąpił w koncercie Jacka Cygana, który nazywał się „Odnawiam duszę”, i wykonał balladę rockową pod tym samym tytułem, która jest w moim klimacie muzycznym. Doszliśmy do wniosku, że warto by było wspólnie wykonać ten utwór. Wie o tym Jacek Cygan i powiedział, że to świetny pomysł. Może właśnie w takiej muzycznej formie spotkamy się z tatą na scenie. Pierwszy raz w życiu.
– Muzycznie można cię posłuchać w projekcie „Piosenki to…?”.
– To dla mnie nieprawdopodobna frajda. Dla niektórych widzów też jest to zaskoczenie. Ja, muzyk rockowy, mający za sobą różne życiowe historie, a tu piosenka aktorska. Jednak to wyrasta bardzo poza schemat takiego myślenia. Znalazłem się tam nie dlatego, że byłem interpretatorem piosenek Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego czy Jonasza Kofty, ale miałem zaszczyt pracować z panem Wojciechem Młynarskim nad moją płytą solową „Tatango” w 2009 roku. Napisaliśmy wspólnie trzy piosenki. Dwa teksty napisał do mojej muzyki Wojciech Młynarski, a jeden tekst dał mi napisać do swojej muzyki i nawet skomentował potem, że mógłbym to robić częściej. To był dla mnie największy zaszczyt zawodowy. Producenci spektaklu trafili na te moje piosenki i im się spodobały. Mimo że nie były bardzo znane, to jednak gościły na listach przebojów. Nie stały się jednak takimi hitami, jak „Jesteśmy na wczasach” czy „Truskawki w Milanówku”. Słuchająca piosenek widownia nie wie, że jestem ich autorem. Nie zna kuluarów i historii mojej współpracy z Wojciechem Młynarskim, zatem każdy wywiad, w którym mogę o tym opowiedzieć, jest dla mnie bezcenny.
– Jakie są tytuły tych piosenek?
– „Gdy się znajduje przyjaciela” to utwór, który na płycie wykonuję z Marylą Rodowicz, tytułowe „Tatango” i trzeci „Losu dwoistość”. Jednak sam spektakl „Piosenki to…?” jest zbudowany ze znanych utworów. Ja wykonam dodatkowo utwór „Uciekaj, moje serce” Seweryna Krajewskiego i Agnieszki Osieckiej. Skorzystałem z podpowiedzi pana Andrzeja Poniedzielskiego i myślę, że to słuszny wybór. Zatem 5 lutego w Teatrze Roma na koncercie „Piosenki to…?” będę pierwszy raz wykonywał ten utwór, do tego w ciekawej aranżacji Wiesława Wysockiego.
– Masz przyrodniego brata, który także gra i śpiewa. Z nim także planujesz wspólne nagrania?
– Z Viktorem, który mieszka w Stanach, widziałem się w minionym roku. Odwiedził nas. Zwiedzaliśmy Warszawę i odbyliśmy wiele rozmów. Jednak jak się okazuje, mimo że wychowywaliśmy się w innych domach, to mamy bardzo wiele wspólnego ze sobą, między innymi gust muzyczny. Myślę, że moglibyśmy kiedyś coś nagrać razem.
– Masz także siostrę. Też muzykuje?
– Nie i, niestety, nie mamy kontaktu ze sobą. Kiedy Weronika była dziewczynką i była otwarta na kontakty
ze mną, to ja trochę nawaliłem. Byłem dla niej atrakcyjny jako starszy przyrodni brat z gitarą, jednak nie zadbałem wystarczająco o ten kontakt. Potem ona odwróciła się od rodziny i od Polski. Żyje własnym życiem w Ameryce i biorę na siebie to, że między nami jest, jak jest, a szkoda, bo to jest bardzo ciekawa i inteligentna dziewczyna. Ale nie wykluczam, że może kiedyś nawiążemy kontakt.
– Jako nastolatek także mieszkałeś za granicą. Jak wspominasz tamte czasy?
– Miałem 12 lat, kiedy pojechałem na wakacje do taty do Paryża. Podróżowaliśmy po Francji i tak mi się spodobało, że zapytałem ojca, czybym mógł na dłużej tam zostać? Na początku była wielka konsternacja, ale tata był na TAK. Bardziej chodziło tutaj o to, czy mama się zgodzi. W końcu to ona mnie wychowywała i z nią mieszkałem na co dzień. Musiała przyjechać do Paryża i wybadać, czy to nie jest jakaś manipulacja i czy ja jestem pewien, że wiem, co robię. Podjęliśmy wszyscy razem decyzję, że spróbuję. Miło wspominam ten czas, choć kiedy magiczne chwile wakacji się skończyły, zacząłem tęsknić. Chodziłem do szkoły francuskiej i polskiej przy ambasadzie. Trenowałem karate, bywałem z tatą na planie filmowym. Wtedy odkryłem, że chcę być muzykiem. Muzyka zabierała mnie do innego świata. Jednak bardzo tęskniłem za mamą i tym, co tu w kraju zostawiłem. I mimo że była głęboka komuna, wróciłem po roku. Wtedy zaczęło się nastoletnie, szalone życie. Jednak wracałem często do taty.
– Twoje plany na życie?
– Najważniejszy teraz projekt to premiera „Apetytu na czereśnie” i wejście na stałe do repertuaru Teatru IMKA. Ważne jest dla mnie także dalsze życie tego ponadczasowego spektaklu w Polsce. Drugim moim priorytetem są spektakle muzyczne, szczególnie wspomniany już „Piosenki to…?”. A także – mam nadzieję – „Odnawiam duszę” Jacka Cygana, w którym moglibyśmy wystąpić wspólnie razem z tatą. Kolejna rzecz to płyta solowa kładąca nacisk na warstwę słowną. Jestem po wstępnych rozmowach z Jackiem Cyganem, Andrzejem Poniedzielskim i Michałem Zabłockim. I mam nadzieję, że stworzymy razem nowe piosenki. Napisałem muzykę do dwóch wierszy Ernesta Brylla – za jego zresztą namową – kilka lat temu. Mam też pomysł na niesamowity duet do wiersza erotycznego „Ta popółnocna pora”, także Brylla, ale nie mogę jeszcze zdradzić, jaki duet chodzi mi po głowie. Z nieżyjących już autorów pochylam się nad Stachurą. Jednak to nie będzie płyta z „klasyczną” poezją śpiewaną, choć zachowam dużą dbałość o warstwę literacką. Ostatnio, kiedy zobaczyłem, ile osób przychodzi na piosenki najlepszych autorów i jak żywo reagują, to obudziła się we mnie nadzieja, że ludzie chcą słuchać
naprawdę fajnych i ambitnych tekstów.
– Dla ciebie słowo jest ważne?
– Bardzo. Chciałbym, by moja kolejna płyta solowa była bardzo dopracowana literacko i muzycznie. Pracuję również wraz z zespołem nad płytą rockową, która z kolei będzie częściowo po angielsku i może jeszcze jakieś inne języki tam się pojawią, ale to będzie inny klimat.
– Czy wychowanie w rodzinie artystycznej (mama aktorka i nauczyciel akademicki, tata aktor, ojczym – Andrzej Kopiczyński – także aktor) postrzegasz jako doświadczenia z dzieciństwa na plus czy na minus?
– Dostawałem jako chłopiec bardzo wiele propozycji grania w filmach czy spektaklach, jednak rodzice stanowczo i konsekwentnie odmawiali. Nie chcieli, bym wszedł jako dziecko w to środowisko. Starali się, bym się temu przyglądał od strony tak zwanych kulis. Chcieli mi pokazać, że nie jest to takie ładne i kolorowe, jak się wydaje siedzącym na widowni w teatrze lub kinie. Jest wiele cieni. To ma też wpływ na życie domowe. Chaotyczna codzienność, nienormowane godziny pracy. Skutecznie to poznawałem. Jednak z drugiej strony mama robiła przyjęcia, na których pojawiała się cała śmietanka Warszawy: aktorzy, reżyserzy, lekarze i… w tamtych czasach nie bywało się na spotkaniach w knajpach, bo takowego zwyczaju nie było. Gościło się na domówkach. Ja te osoby słynne z wielkich dokonań artystycznych znałem jako gości w salonie na kolacjach u mamy. Poznawałem ich z takiej ludzkiej, fajnej strony. Oczywiście tęskniłem czasami za takim wzorcem rodziny, jaki znałem z domu kolegów. Jest mama i tata. Tata wraca z biura. Odrabiamy lekcje, idziemy na spacer, pokopać piłkę i życie tak nudno i normalnie się toczy. Ale jak dziś na to patrzę, to nie żałuję, że było tak, jak było, bo napakowałem głowę tym, czego inni nie mieli okazji przeżyć.
– Często spotykasz się z określeniem swojej osoby jako młody Olbrychski?
– Kiedyś tak, jednak już dziś tak się nie mówi. Po pięćdziesiątce to już się skończyło. Kiedyś zażartował z tego Czarek Pazura, komentując obsadę filmu „Szczęśliwego Nowego Jorku”. – Występuje tam młody Olbrychski. Młody? Przecież on już dawno nie jest młody. Teraz młody Olbrychski to jest mój syn – Antek. Jest on mistrzem świata w szermierce historycznej. Walczy mieczem półtoraręcznym. Dla niewtajemniczonych to wizualnie miecz podobny do dwuręcznego. Antek jest bardzo wysoko w rankingu szabli polskiej. Ma kanał na YouTubie „Akademii szermierzy”, prowadzi szkołę szermierki historycznej, gdzie jest też instruktorem. Szermierka historyczna to, niestety, nadal niszowa dyscyplina, ale bardzo widowiskowa. Podkreślam, że nie są to rekonstruktorzy przebierający się w zbroje. To według zasad rycerskich walka sportowa i dynamiczna. Mamy to wielkie szczęście, że chłopak z Polski, mój syn, jest najlepszy na świecie. Pracuje też jako kaskader oraz szkoli aktorów występujących w tego typu scenach. Pracował na przykład przy filmie „Kos”, który wygrał festiwal w Gdyni. Sądzę, że wiele produkcji światowych zyskałoby, zatrudniając Antka, ale jeszcze o tym nie wiedzą.
AGNIESZKA PACHO